– Hmm… zaspałem – powiedziałem śpiącym głosem i schowałem głowę znowu pod kołdrę. Mój mózg powoli analizował zebrane informacje.
– Kurwa, zaspałem!!!
Poderwałem się z łóżka i szybkim krokiem (czyt. biegiem) dotarłem do łazienki. Mówiłem coś, że zabiję tego skurwysyna per Inteligencja Z Opóźnionym Zapłonem?
Obmyłem twarz zimną wodą, żeby się dobudzić i spojrzałem na imitację człowieka w lustrze. Dzień zaczął się idealnie. Zbiegłem po schodach, ledwo się wyrobiłem na zakręcie i wpadłem do kuchni. Gulnąłem trochę mleka (połową przy tym rozlewając) i znów pobiegłem do pokoju. Ubrałem się w byle koszulkę, byle spodnie i zacząłem pakować teczkę (nie zadawałem sobie tyle trudu, by zobaczyć, co dziś mam za lekcje). Znowu wylądowałem na dole, zakładając buty. Wszystko to starałem robić jak najciszej, żeby nie zbudzić ojca. Shounsuke był profesorem i ostatnio wykładał wieczorami. Zarzuciłem teczkę na plecy, wziąłem klucze i wypadłem z domu, zamykając drzwi tylko na klamkę. Furtka powinna się zamknąć... Tak sądzę. Pobiegłem w stronę szkoły. Spojrzałem na zegarek na ręce. 8.31.
Zaraz... kiedy ja go założyłem? Nie miałem pojęcia i osobiście miałem większe zmartwienia. Musiałem w nim spać – taka odpowiedź mi wystarczyła. Na szczęście nie miałem do szkoły zbyt daleko, więc pięć minut szybkiego biegu wystarczyły, bym znalazł się na terenie jakże przytulnego psychiatryka. Przeleciałem przez chodnik i dopadłem drzwi. Szarpnąłem z rozpędu klamkę. Drzwi pozostały zamknięte. Złapałem minę popularnie zwaną WTF? Co jest, sprzątaczki się na mnie obraziły? Zbliża się huragan i zarządzili ewakuację szkoły? Podłożyli bombę? Zapanowała epidemia ospy? Dyrektor umarł, jest żałoba i odwołali lekcje? Wszystko nanosiło tylko jeden wniosek: mam wolne. Kurwa. A mogłem zostać w łóżku i rozkoszować się porankiem kwietniowego dnia. Ale to nie był czas na użalanie się nad sobą. Poczłapałem z powrotem do bramy. Przed ulicą przystanąłem. Coś było nie tak. Taka cisza o tej porze jest wręcz niespotykana. Chyba że... Prawda uderzyła mnie z prędkością światła i zaśmiała się, odchodząc. Jest sobota! Takao, ofiaro losu, wyrzutku społeczeństwa! Jesteś debilem. Teraz przyszła pora na użalanie się nad sobą w niecenzuralnych słowach. Cenzor przeraził się, gdy to czytał, więc z uwagi na to, że cenzura zajęłaby zbyt dużo miejsca, postanowił wyciąć tę scenę.
Załamany ja poczłapałem z powrotem do domu. O, jakiś samochód przejechał... No i co z tego?! Ja się tu psychicznie załamuję, a mam ekscytować się elementami świata zewnętrznego?!
Podbiegła do mnie jakaś młoda, niska dziewczynka; wyraźnie było widać, że z obcego kraju. Ubrana była w jasnobrązową sukienkę z falbankami, miała opaskę założoną na długie ciemnobrązowe włosy. Z jej twarzy szczerzyły się do mnie oczy. Tak, oczy się SZCZERZYŁY.
– Are you homo? – zapytała mała. Moja twarz postanowiła zaszpanować Ingliszem i wskoczyła na nią klasyczna mina WTF?
– Are you homo? – młoda nie dawała za wygraną. Ujawniły się moje polskie korzenie. (I przy okazji głupota. Po drodze nieznajomość angielskiego. Przypadkiem wdzięk i urok osobisty).
– Grozisz mi? – spytałem z miną dresiarza w języku ojczystym matki.
– Are you homo? – dziewczyna postanowiła nie odpuścić, chociaż była lekko zaskoczona, słysząc nieznany dialektu z domieszką japońskiego akcentu.
Teraz ja postanowiłem zadawać pytania. Poczułem się ważny.
– Are you kidding me? – tym razem zagaiłem w jej dialekcie. Mała się rozpłakała i pobiegła w stronę zapewne matki. Mina dresiarza nie opuściła mnie, chodź nadal obserwowałem dziewczynkę. Trochę poczułem żal, że ją tak potraktowałem.Spostrzegłem, że mała wtuliła się w jakiś materiał. Po chwili stwierdziłem, że to suknia. Suknia zbliżyła się. No to ja WTF? Mój mózg wskoczył na prawidłowy tor i podniosłem głowę wyżej.
Właścicielką sukni była dwumetrowa baba z gorylem przy boku. Mina dresiarza skręciła się w kwadracik i pognała w stronę zachodzącego słońca, a ja tuż za nią.
***
Wpadłem do domu zdyszany. Dziwne, że ludzie po wpływem strachu wybierają najdłuższą drogę, prawda? Może to jakiś instynkt podpowiada im, ażeby zgubić trop. Albo po prostu jestem głupi i wmawiam sobie, że inni też są tacy.
Poczułem miłą woń smażonego oleju. Hmm... czyżby mój kochany tatuś wstał i raczył się śniadaniem?
– Takao! Już wstałeś?
– Yhmm...
Z moich ust wydobył się jakiś niezidentyfikowany pomruk. Ale wydaje mi się, że ojciec go zidentyfikował. Mogę się mylić.
– Co się stało, że tak rano wstałeś?
...
– Takao?
– Taa?
– Żyjesz?
– Taa…
– Odpowiesz?
...
– Takao?
Ojciec wyjrzał do sieni. Najwyraźniej się zmartwił.
– Mój mózg nie przywykł – zacząłem – do takiego szybkiego i skutecznego przekazywania wiadomości ,więc muszę spędzić dłuższą chwilę nad analizowaniem tej sytuacji.
Westchnął i powstrzymał się od komentarza. Przyzwyczaił się do moich wątpliwie inteligentnych wypowiedzi.
– Chcesz kiełbaski?
Dotarł nas powalający smród z kuchni.
– Nie, dzięki.
– Jak chcesz. – Wzruszył ramionami i podreptał zapewne do kiełbasek.
Kiedy uporałem się z butami, wkroczyłem do kuchni, zostawiając plecak po drodze. No cóż... Co by tu zrobić? Użalanie mam zaliczone, spać – nie zasnę... Cholera.
Dzień zapowiada się cudownie.
– Proszę. Zrobiłem dla nas dwóch, bo myślałem, że jeszcze śpisz.
Ojciec postawił dla mnie porcję jedzenia: dwie kiełbaski (jaka ofiarność, te najmniej spalone), trochę przypieczonej cebuli i kajzerkę. Kto jak kto, ale ja nie będę narzekać. Normalnie był się na to rzucił z okrzykiem: ‘‘ ŻARCIE!!!’’, jednak tym razem spokojnie zasiadłem do stołu i zabrałem się za pałaszowanie. Przy okazji opowiedziałem moje względnie inteligentne zaczęcie dnia. Skromnie zataiłem incydent z bachorem i suknią.
– Wiesz co? – spytał Shounsuke, gdy skończyłem się wysławiać.
– Nie, ale może twoja światłość spłynie na mnie.
– Jesteś głupi.
– Zdaję sobie sprawę, iż mój osobisty intelekt nie przekracza 100 IQ, ale nie zaraz, żeby głupi...
– JESTEŚ głupi – powtórzyłtata. Taa, mów mi jeszcze.
– Tak, wiem.
Zgodziłem się z nim. Bo cóż mogłem zrobić? Nie jestem typem, które uparcie dąży do obalenia wszystkich hipotez innych ludzi. Ja tylko szanuję odmienne zdania...
***
– Takao... Takao...
Obudził mnie ciepły oddech w okolicach ucha.
– Robert...
Przeszedł mnie dreszcz.
– Kurwa, Akihito! – Obraziłem brzydko przyjaciela, który najwyraźniej mnie obudził.
Podźwignąłem się do siadu i spojrzałem na chłopaka, który siedział na rogu łóżka. Uśmiechał się.
– Jak się spało, moja księżniczko?
– Nie nazywaj mnie tak – mruknąłem i złapałem się za głowę. Za szybko wstałem.
– No już, wstawaj – ponaglił mnie. Zero litości dla zwierząt.
– Czy wiesz przez co ja dziś przeszedłem?
Tak, trzeba się upomnieć o swoje prawa.
– Nie, ale z chęcią się dowiem.
– ...Ale nie będziesz się śmiał, okey?
Pięciominutową ciszę przerwał morderczy śmiech.
– Mówiłem, żebyś się nie śmiał! – Moją twarz zabarwiły rumieńce.
Zapewne Akihito chciał coś powiedzieć, ale znajdował się w dość niewygodnej pozycji do tej czynności, albowiem tarzał się po podłodze i trzymał za brzuch. Przy okazji śmiał się wniebogłosy i był cały czerwony. O, teraz zaczął bić pięścią w podłogę.
– Buahahahahahahhahahahahhahah!
– Akihito!
– Już jestem spokojny. – I jak powiedział, tak zrobił.
Zadziwiające jak człowiek panuje nad swoim ciałem. Jednak, w tej chwili nie za bardzo chciałem podziwiać jego opanowanie. Miałem zadanie, a mianowicie musiałem go opieprzyć.
– Nie pomagasz mi! Ja się tu psychicznie załamuję, a ty...
– Tak, tak, tak, tak, TAK.
Zaakcentował ostatnią sylabę i ją przeciągnął. Spodobało mi się to... O czym ja myślę?
– Robert?
Akihito zamachnął mi ręką przed twarzą.
– Co? – wybąknąłem jakże inteligentne pytanie. – Żyję, żyję.
Uśmiechnął się dziwnie. Nie miałem pojęcia, co go tak ucieszyło, ale przeczucie nakazywało mi czym prędzej spakować manatki i wyprowadzić się za granicę. Przy okazji spłacając kredyt albo dwa.
– Trening!
– Kurwa. Zapomniałem.
Wyciągnął mnie na chama z łóżka i pokierowaliśmy swe kroki w stronę podwórza. Jak wychodziliśmy, zabrałem moją ulubioną rękawicę do baseballa.
Na dworze było ciepło, wiał zimny wiaterek. Akihito postawił na ziemi torbę ze sprzętem.
– Ładna pogoda – stwierdził.
Przytaknąłem. Zaczęliśmy ćwiczenia rozciągające. Przy okazji podziwiałem jego wysportowane ciało i próbowałem się dobudzić.
– Przypomnij mi, czemu się na to zgodziłem? – spytałem, żeby przerwać ciszę.
– Bo jesteś moim najlepszym przyjacielem, kocham cię i bardzo, ale to bardzo cię prosiłem.
Przy słowie ‘‘kocham’’ zamarłem. Jednak on tego nie zauważył. Spróbowałem się uspokoić.
– M... – przerwałem na niecałe pół sekundy – ożesz powtórzyć?
Spojrzał mi prosto w oczy. Czułem jego palący wzrok, jednak nie odwróciłem się. Poczułem tylko rumieńce delikatnie wstępujące na moją twarz.
– Jesteś moim najlepszym, najwspanialszym i jedynym w swoim rodzaju przyjacielem. Kocham cię i bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo cię prosiłem.
Zarumieniłem się jeszcze bardziej. Musiał. Po prostu musiał! Musiał to zabarwić, zawszona menda. Akihito wrócił do rozciągania. Patrzyłem chwilę na niego.
Zacząłem machać rękami. Najpierw prawą, potem lewą. I na raz jedną do przodu, drugą do tyłu. Potem odwrotnie. Spróbowałem narzucić.
– No okej. Jestem gotowy.
Bez słowa podał mi mitt. On już miał rękawicę na lewej ręce.
Stanęliśmy piętnaście metrów od siebie i zaczęliśmy narzucać. Najpierw powoli, jak żółw ociężale. Ruszyła maszyna po szynach ospale. Szarpnęła wagony i ciągnie z mozołem, i kręci się, kręci się koło za kołem, i biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej, i dudni, i stuka, łomoce i pędzi… Odwala mi.
Po chwili już kucał w pozycji przybieranej przez catchera. Zacząłem narzucać. Nie były to wspaniałe, idealnie i perfekcyjne narzuty zawodowego miotacza, ale nie trenowałem, bo chciałem. Trenowałem, ponieważ Akihito mnie prosił. Ach, Akihito... Potrafimy się kłócić o bzdety, prawie zawsze wyzywamy, ale tak naprawdę nie potrafimy istnieć bez siebie. Jak dwie połowy całości. Jak miłość i śmierć. Jak grzech i kara. Jak zło i dobro, piekło i niebo.
– Ałłł!
Odgłosy piłek łapanych w rękawicę catchera zagłuszył mój krzyk. Akihito rzucił mi piłkę, a ja, przez moje zamyślenie, dostałem w łeb. Ałć...
– Przepraszam...
– Dobra, przecież to nie twoja wina... – Złapałem się wolną ręką za głowę i zacząłem masować. Uśmiechnąłem się krzywo, oznajmiając, że to nic takiego i ból zaraz przejdzie. On uśmiechnął się z miną winowajcy.
– Pamiętaj, że jutro jest mecz.
– Wiem, pamiętam...
Coś w jego uśmiechu było niepokojącego. Coś tajemniczego. Ale zarówno i pięknego. Nie wiem. Może on tak się po prostu uśmiechał. Postanowiłem nie zagłębiać się w tym temacie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz