niedziela, 31 maja 2015

Rozdział 1. Spod choinki żem się urwał!

– Kurwa – wymsknęło mi się nienaturalnie głośno.
– Słucham, panie Kuroshi? Co pan powiedział?
– A co? Nie chce się panu ruszyć czterech liter do najbliższego samu za rogiem i kupić wacików? Matka nie nauczyła pana, że uszy się czyści a nie wietrzy?
Spostrzegłem, że mina nauczyciela stężała. Wyglądało to dosyć dziwnie, bo nasz psor był przesadnie niski. Po prostu kurdupel. Taka rozwielitka, no...
– Ewentualnie... – zacząłem i skarciłem się w myślach. Znowu pójdę do dyra. Chociaż nie było to złym pomysłem. W końcu roztocze przed chwilą ogłosiło wszem i wobec ludu, że będzie sprawdzian. – Dla pana mogę zrobić wyjątek i powtórzę: kurwa.
Cisza jak makiem zasiał. Albo jakimś innym prochem. Dziwne. Normalnie to tu głośniej niż na rynku w handlowy dzień. Ktoś na końcu klasy zachichotał. Taak, śmiejcie się lamusy. Wy będziecie pisać sprawdzian z historii jakiegoś Dżingis Chana, a master będzie bezpieczny u dyra.
– I według pana co oznacza to... – Rozwielitka się zaciął. – To słowo.
A co ja, wikipedia jestem? Mam gdzieś na czole wypisane gógle?
– Kurwa to oznaczenie pani, która zbiera grzyby w lesie.
Niech posmakuje Dnia Dobroci Dla Zwierząt. Byłem z mojej inteligencji dumny, jak po wrzuceniu złamanego grosza do puszki Wielkiej Orchestry Odświętnej Głupoty.
– Niech pan nie zwraca na niego uwagi. Gada od rzeczy, to choroba genetyczna. – Na tak zwany ratunek pośpieszył mi chłopak siedzący po prawej, Akihito Hattori. Z jakiś nieznanych mi przyczyn zwany jako Kyoukai no Kuma (Szalony Niedźwiedź) i mój najlepszy przyjaciel (też z nieznanych przyczyn). Na moje oko Akihito wyglądał jak spłoszona wiewiórka, ale mogłem się mylić.
– Choroba genetyczna? – Rozwielitka uniósł brew.
– Jego matka była Polką – wyjaśnił wszechwiedzący pan Wiewiór.
– Ej, ej, ej! – zaprotestowałem piskliwie. Dawaj, podróbo męskości! Nie pozwól by tak traktowano zwierzęta! – To, że ta kurw... się znaczy moja matka była... się znaczy jest Polką, nie ma nic wspólnego z chorobą genetyczną. No, w Polsce też są takowe choroby, ale nie ma takiej choroby, która jest nazwana ‘‘Polska’’!
– Rozumiem, panie Hattori – powiedział rozwielitka, całkowicie ignorując moją jakże składną wypowiedź. – Może pan usiąść, panie Kuroshi.
Eee... Yyy... To ja stałem? Gdyby mnie się kto pytał, to byłbym na 100% przekonany, że siedzę. Ciekawych rzeczy może się człowiek dowiedzieć... Ale z punktu roztocza chyba wyglądało to inaczej. Nic dziwnego, że bakteria się pomylił, skoro połowa klasy jest od niego wyższa, nawet jak siedzi. Chyba ciężko być takim kurduplem...
– Dobrze, w takim razie, jak już sobie wyjaśniliśmy sprawy z Kuroshim, możemy już przejść do lekcji.
Wszyscy wstrzymali oddech. Zapomniał?! Nie udał się wypad do dyra, ale jeśli przez moje polskie korzenie...
– A teraz wyciągnijcie karteczki.
ZABIJĘ! ZABIJĘ SKURWYSYNA!!! Cofam moje słowa. Żadnego współczucie dla kurdupli, żadnej litości!

***

Szczęście w nieszczęściu – historia była ostatnią lekcją ostatniego dnia, w który to się chodziło do szkoły. Ludziska wypadli z zakładu psychiatrycznego, który potocznie był tak nazywany, jak jakaś fala żywej lawy. Albo magmy. Do wyboru. Nigdy nie byłem dobry z geografii. Z błogiego rozmyślania nad stworzeniem świata i tym podobnych dupereli wyrwało mnie bolesne uderzenie w plecy. Odwróciłem się na pięcie i wystraszyłem tym Akihito. Dodam, że sam byłem przestraszony.
– Co? Gdzie? Jak? Ruscy? Nie strzelać! Wstrzymać ogień! – Zasłoniłem się rękami w obawie przed wrogimi oddziałami komandosów szturmujących wprost na drzwi do szkoły, które jak zwykle były za mną. Pech. Zawsze muszą być na linii ostrzału, ZAWSZE.
– Takao, ty mały, popierdolony popierdoleńcu...
Spostrzegłem, że siła odśrodkowa mojego manewru przewróciła Wiewióra na cztery litery. Pomału wstawał.
– Słucham – pisnąłem żałośnie. Nadal nie rozstawałem się z pozycją obronną.
– Robert...
– Nie bij! – Zasłoniłem niemęsko twarz rękoma. Wyglądałem jak ciota, ale moje bezpieczeństwo cenię sobie ponad wygląd zewnętrzny.
– Kuroi Tsubasa! – Taak, Akihito się wkurwił. To nie wróżyło zbyt dobrze. – Uspokój się!
Stanąłem na baczność.
– Yes, ser!
Gouda, no, gdzieniegdzie Maasdamer, westchnął. Przeparadował obok mnie w stronę drzwi. Kapitanie, melduję posłusznie, iż atak wojsk lądowych odparty! Czeka nas jeszcze tylko bombardowanie, atak sił morskich, ostrzeliwanie z czołgów, udana defibrylacja i hipotermia! Zapowiada się wspaniale...
– Idziesz? – ponaglił mnie Wiewiór, a ja ponagliłem za nim. Się znaczy podreptałem.
Rozmawialiśmy jak zwykle o duperelach, właściwie to on głównie mówiła a ja rozmyślałem. Kuroshi, Takao, Robert, Kuroi Tsubasa... dość dużo określeń, jak na nieznanego, przeciętnego piętnastolatka. Oczywiście imię i nazwisko jest obowiązkowe, ale...
Kuroshi po tatusiu. Takao nadała matka. Robert? Żeby brzmiało tak polsko... Tylko dla przyjaciół... Wróć. Dla Hattoriego. Chciałem Łukasz, ale rzeczywistość zamieniła się w chamskiego dilera na przystanku, pokazała fucka i stwierdziła, że:
Ain: Po japońsku nie da się wymówić ł.
Cwaj: Nawet skurwiele l nie mają.
I jest jeszcze Kuroi Tsubasa... To właściwie pseudonim. Znaczy tyle co Czarne Skrzydła. Skąd się wziął? Nie mam pojęcia.
– Robert, co robisz po szkole?
Stanąłem jak wryty. Zabiję tego skurwysyna, zwanego Inteligencją Z Opóźnionym Zapłonem.
– Od 15 minut idziemy w stronę świetlistej światłości, a ty się pytasz co robię?
– No tak.
– Kurwa, idem! Żem idę! Wziąłem się i idem!!!
– A skąd żeś się wziął?
– Nikt cię nie uświadomił? Rodzice, szkoła, nikt? Spod choinka, kurwa, żem się  urwał!
I w ten sposób rozwiązałem zagadkę istnienia...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz